Archiwum czerwiec 2019


23.06
30 czerwca 2019, 23:58

Po raz kolejny muli mnie świadomość, że nasza rzeczywistość jest dla mnie nie do przyjęcia. Większość ludzi prawych wychodzi z założenia, że każdy człowiek posiada niezbywalną godność, której mu odbierać nie wolno, bez względu na to, co zrobił. Zamordowałeś dziecko ze szczególnym okrucieństwem i zbezcześciłeś zwłoki? Wyślemy Ci zaproszenie na komendę, na kredowym papierze. Przybądź jak się wyszykujesz i ubierzesz komfortowo. Spokojnie, będziemy szanować wszystkie Twoje prawa, bez względu na to, że Ty nie uszanowałeś tego najważniejszego – czyjegoś prawa do życia.

W moim świecie każdego skurwysyna, który popełnił najgorszą z możliwych zbrodni spotyka możliwie najgorsza kara, w każdej chwili jego nędznego życia dopóki ono trwa. Zabiłeś brutalnie swoje małe dziecko i jego matkę? Nie siedzisz w celi jednoosobowej, nie napierdalasz w gierki na X-Boxie, nie korzystasz z darmowej biblioteki czy telewizji, bo najzwyczajniej kurwa nie zasługujesz na to ani na swoje własne życie, skoro spożytkowałeś je jedynie na to, żeby być jebanym psychopatą – mordercą. Proste. Niektóre złe uczynki da się naprawić. Jeśli coś ukradniesz, to musisz to oddać, albo równowartość pieniężną skradzionej rzeczy. Pomówiłeś kogoś? Możesz to sprostować publicznie i zapłacić odszkodowanie. Zarysowałeś komuś samochód? Możesz zapłacić za lakiernika. Ale morderstwo jest czynem nieodwracalnym. Żadne pieniądze świata, żadne słowa, żadne czyny nie odwrócą stanu rzeczy, nie przywrócą zmarłych do życia. Więc jeśli ktoś morduje z całkowitym zamysłem, wcześniej planując cały przebieg zbrodni, nie powinien mieć żadnych praw. Żadnych. Powinien zbierać zęby w więzieniu i się zastanawiać, czy jego zwieracz będzie jeszcze kiedykolwiek trzymał kał. Zero mediów, zero kontaktów z bliskimi, cela 2m/2m bez okna, wąski materac do spania i obok dziura w ziemi na odchody. Bo to ma być kara, a nie wczasy.

Tymczasem terminu rozprawy w Sądzie Apelacyjnym nadal nie ma. Rozpoczyna się kolejna faza oczekiwania, którą ciężko jest znieść. Zapewne nawet po wyroku w Sądzie Apelacyjnym będzie odwołanie do Sądu Najwyższego, bo przecież czemu morderca ma iść do więzienia, jak może uda się coś ugrać.

Ponad 2 lata byłam dzielna i w pełni zmobilizowana. Nie mam już tej mobilizacji. Wszystko, co udawało mi się trzymać w ryzach, co schowałam głęboko żeby od tego uciec samo zaczęło ze mnie wychodzić. Nie wiem. Może taka kolej rzeczy. Może tak być powinno. Ale nagły upust rozpaczy i tęsknoty prawie mnie zabił. Nigdy wcześniej (od momentu morderstwa) nie było ze mną tak źle, jak teraz. Bardzo mnie to zaskoczyło, bo wydawało mi się, że właśnie wracam do żywych, że uczę się życia na nowo. Do urodzin Pauliny... Pękłam i straciłam kontrolę nad wszystkim. Była 22:30 kiedy wróciłam z cmentarza, nie wiem nawet jak udało mi się dojechać do domu. Po wejściu na górę już tylko wyłam z bólu. Pamiętam, że mąż zapytał mnie czemu płaczę, a ja mu odpowiedziałam, że dlatego, że już tak bardzo żyć nie chcę. Nie miałam siły mu powiedzieć, że już na cmentarzu wiedziałam, że po powrocie do domu przedawkuje swoje leki i potnę się nożem. Ja nawet tego nie chciałam, ale w tamtej chwili tylko to rozwiązanie wydawało się być słuszne i kojące. Resztką sił napisałam do swojego lekarza smsa z pytaniem, czy w takiej sytuacji wystarczy jak połknę lek przeciwlękowy. W odpowiedzi dostałam polecenie pilnego zgłoszenia się do szpitala psychiatrycznego. Nie chciałam tego robić córce. Ani się zabić ani kłaść do szpitala. Wiadomo, że pobyt by 3 dni nie trwał... Wykrzesałam z siebie resztki rozsądku, wręczyłam mężowi leki i mój nóż i poprosiłam żeby je przede mną schował i nie dzwonił po karetkę. W ramach kompromisu zrobił to, a następnie trzymał mnie mocno na leżąco, dopóki nie zmęczył mnie płacz i zmożył sen. Wiem, że kolejnym razem nie będzie już kompromisów ani negocjacji. Zadzwoni po karetkę i wywiozą mnie do miejsca, rodem z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Wiem też, że ten kolejny raz zbliża się wielkimi krokami i czekam z przerażeniem. Sprzątam dom, szykuję się, daję numer męża najbliższym do konktaktu (na miejscu nie wolno mieć telefonu), biorę głęboki oddech za miastem i staram się zapamiętywać detale zachodzącego słońca. Wiem, że kolejne załamanie mnie nie ominie. Wszystkie negatywne emocje, wszystkie krwawe wspomnienia, cały ciężar procesu, ogrom tęsknoty noszony od ponad 2 lat chce i musi wyjść ze mnie. Oby jak najmniejszym kosztem...

Dziś
07 czerwca 2019, 09:33

Jak to mój mądry brat stryjeczny powiedział „czas nie leczy ran, z tym bólem musisz się po prostu nauczyć żyć”. Wiedziałam, że mówi prawdę ale wiedziałam też, że ta nauka do prostych należeć nie będzie. I oto jest dziś. Nie wiem jaki jest dzień tygodnia, nie wiem który to dzień miesiąca. Czasem wiem, że jest czerwiec, czasem wydaje mi się, że jest ciągle maj (w ciągu tego jednego dnia). I oto nagle od tego dnia coś się zmieniło. We mnie. Nie w rzeczywistości. Bo w rzeczywistości nadal jesteśmy gnębieni jak nie przez skazanego to przez jego matkę, wyrok nadal nie jest prawomocny,
a nas czeka walka w sądzie apelacyjnym i zapewne najwyższym. Być może na tę zmianę miał na to wpływ mój kompletnie niezaplanowany detoks. A może minął właśnie ten czas, który miał mi pomóc nauczyć się żyć z bólem. Około tygodnia temu, może wcześniej, zorientowałam się, że kończą mi się leki na depresję. Z dnia na dzień planowałam telefon do lekarza w celu umówienia wizyty, wciąż o tym zapominałam. W końcu napisałam do niego, ale okazało się, że może przyjąć mnie dopiero za kilka dni, bo jest na urlopie. Wydawało mi się, że mam jeszcze gdzieś listek, ale się pomyliłam. Więc z dnia na dzień zeszłam ze sporej dawki na zero, 5 dni bez leków. Jedyne, do czego jestem w stanie porównać to, co się ze mną działo, to umieranie. Silne zawroty głowy, przeskakujący obraz, silne nudności, drętwienie całego ciała, silny ból głowy co w konsekwencji prowadziło do braku koordynacji ruchowej i omdleń. Totalne dno emocjonalne. Rodzina zbierała mnie z ziemi, leżącą na chodniku pod blokiem. Nie chciałam jechać do szpitala, bałam się, że mnie tam zostawią. Jest trzeci dzień, kiedy znów biorę leki, objawy prawie całkiem ustąpiły, a ja czuję, że żyję. Mam wrażenie, jakby mój umysł zaczął funkcjonować bardziej racjonalnie, a emocje przestały brać górę nad moim życiem. Mam tylko nadzieję, że to nie jest chwilowe. Dzisiaj żyję i to dobre uczucie. Żyję z poczuciem, że chcę tego życia. Żyje z poczuciem, że poza rozpaczą i ogromną potrzebą pomszczenia siostry i siostrzeńca istnieje jeszcze inna przestrzeń. Przestrzeń na miłość, na dobro. Dziś rozumiem, że jedyne co dzieli mnie, Paulinę i Misia to czas. Dziś rozumiem, że żeby po upływie tego czasu móc się z nimi zobaczyć muszę ciężko pracować, żeby sobie na to zasłużyć. A skąd wiem, ile mi zostało? Bez względu na to, o co jesteśmy oskarżani, pomawiani, jak jesteśmy gnębieni, dziś wiem, że nie warto się tym przejmować, bo to tylko „łabędzi śpiew”. Tak, ich zachowanie jest skrajnie bezczelne w tej sytuacji, pozbawione honoru. Tak, chcą nas zgnoić i zniszczyć. Ale czy oskarżając nas o możliwość popełnienia tej zbrodni wobec tak mocnego materiału dowodowego godzi to w nas czy w ich godność? Wypieranie się ojcostwa, kiedy wyniki DNA nie pozostawiają cienia złudzeń? Trzeba być skończonym debilem, żeby myśleć, że z pozycji skazańca za podwójne morderstwo ze szczególnym okrucieństwem swojego własnego synka i jego matki ma się jakąkolwiek pozycję do negowania FAKTÓW. Ale zachowam resztę komentarzy na okres po-apelacyjny. Przez te dwa lata żyłam emocjami. Targały mną we wszystkie strony. Odkryły we mnie kobietę, której do tej pory nie znałam i której nikt (a już na pewno nie sprawca) poznać by nie chciał. Bycie w pozycji ofiary jest trudne. Ja się w tej roli źle czuję. Łatwiej jest unikać emocji, z którymi nie jesteśmy w stanie się zmierzyć i przyjąć bojową postawę. Ale przekuwając ból w agresję wcale go nie łagodzimy tylko utrwalamy. Dziękuję Bogu, za każdą dobrą duszę na mojej drodze. Za Panią terapeutkę, która odwala kawał dobrej roboty pomagając mi się sklejać kawałek po kawałku. Za każdym razem kiedy wydaje mi się, że zwariowałam jest w stanie udowodnić, że tak nie jest, tylko otaczają mnie idioci. A jest ich wielu. Tyle osób mi powiedziało, że mnie podziwia, że jeszcze żyję, bo sami by nie dali sobie rady z takimi przejściami, a zaraz później przychodzi ktoś, kto się na mój widok krzywi i komentuje „było-minęło”(„Było-minęło”?! Czy my do kurwy nędzy rozmawiamy o katarze???). Każde zmuszenie mnie do wyjścia z domu do ludzi może i burzyło moje poczucie komfortu i bezpieczeństwa ale jednak ostatecznie uświadamiało mnie w tym, że poza domem też jest świat. Choć tak długa izolacja odbiła na mnie swoje piętno to jednak dojrzałam do tego, żeby spróbować nauczyć się na nowo funkcjonowania w społeczeństwie. Ale to jest dziś. Co będzie jutro?